piątek, 5 marca 2021

Stopniowanie bólu- historia, która się mogła wydarzyć naprawdę... ( Tekst z dnia 5 marca 2021 roku)

 

To nie jest prawdziwa historia, chociaż każde użyte w niej słowo, zostało kiedyś wypowiedziane. To wszystko nie spotkało jednej osoby, ale mogłoby spotkać..

Jestem młodą, trzydziestoletnią kobietą z małego, zapyziałego miasteczka. Pochodzę z normalnej, kochającej się rodziny, nowocześnie religijnej. Takiej, gdzie nikt w kościele krzyżem nie leży, ale wszystkie tradycje i posty celebruje. Rodziny, której życie nie było usłane różami. Mój ojciec pracował w dwóch firmach, by zarobić na jako takie życie. Mama miała kwiaciarnię, która czasami działała po kosztach, bo niezależnie od wiatrów politycznych, zawsze była prywaciarzem, z którego należy zedrzeć skórę. Pomimo to rodzice dorobili się małego domku z równie małym ogrodem na peryferiach miasta. Ja i mój brat jesteśmy z tych dzieci, które wychowały się z kluczem na szyi, na których nikt w domu nie czekał z obiadem. Ale nie mieliśmy nigdy pretensji, bo rozumieliśmy, że rodzice pracują dla nas. Później, kiedy już zarobili na jako taki życiowy standard, dzieci zaczęły dorastać. Pracowali więc nadal ponad siły, byśmy się mogli wykształcić i mieć chociaż trochę lepsze życie, niż oni. 

Mój brat nie chciał studiować. Jak każdy przeciętny polski chłopak interesował się motoryzacją. Skończył samochodówkę i zaczął pracować w zakładzie naprawczym, marząc o własnym. Ja nie chciałam przejąć kwiaciarni po matce, wiedząc jak wiele ją to kosztuje wyrzeczeń. Chciałam skończyć studia i być niezależna. Egzaminy zdałam śpiewająco i wtedy w moim życiu jakby zaczęło świecić nowe słońce. Dostałam pracę w największej firmie w moim mieście, jako konsultantka do spraw marketingu. Zarabiałam na tyle dużo, by wreszcie mieć modne ubranie, by mnie było stać na kosmetyczkę i dobry makijaż i by jeszcze parę stówek dać rodzicom, którzy zasłużyli sobie w moich oczach na szacunek za kawał swojego życia, które poświecili dla nas. Zarabiałam na tyle dużo, że nie zwracałam uwagi na wrzaski mojego szefa, na jego opryskliwość i wymagania, bym dla lepszego wizerunku firmy nosiła jeszcze krótsze spódniczki i jeszcze głębsze dekolty.

W pracy miałam liczne kontakty, wkrótce poznałam Sławka, kierownika jednego z wydziałów. Od razu wpadł mi w oko, okazało się, że z wzajemnością. Po dwóch miesiącach poszliśmy do łóżka a ja byłam ślepa i głupia i nie zauważyłam na jego palcu śladu po obrączce. Byłam szczęśliwa, zakochana. Nie mogłam uwierzyć, że tak szybko dostałam upragnioną pracę i zdobyłam serce przystojnego faceta.

Znudziłam mu się po kolejnych dwóch miesiącach, kiedy do jego biura przyszła nowa sekretarka. Miała jeszcze krótszą spódniczkę i jeszcze większy dekolt. Patrząc z perspektywy nie potrafię ocenić, czy kiedykolwiek patrzył mi w oczy, powyżej tego dekoltu. Zaczął się tłumaczyć, że żona go podejrzewa, że nie chce rozbijać rodziny. Zerwał ze mną w zimny sposób, jak ktoś obcy. Jakby zwalniał z pracy ulubioną kurwę.

Byłam w rozpaczy, wydawało mi się, że go kocham. Przepłakałam kila nocy w poduszkę i nie mogłam normalnie pracować. To była taka tragedia, że wydawała mi się końcem mojego świata. Minęły kolejne dwa tygodnie. Chodziłam do pracy, jak zombie, byłam nieprzytomna z rozpaczy. Wydawało mi się, że wszyscy się ze mnie śmieją, że taka się okazałam naiwna. Pewnego dnia, kiedy o 21-ej skręciłam w ulicę, na której mieszkałam, zobaczyłam, że przed domem jest straż pożarna, policja i karetka, że mój dom, ten sam, na który piętnaście lat pracowali moi rodzice, płonie, a strażacy bezskutecznie próbują uratować moich rodziców i brata. Zostałam sama...

Bez dachy nad głową, bez rodziny, bez żadnego wsparcia.

Pochowałam wszystkich bliskich. Zostałam z niczym. Dom rodziców nie był ubezpieczony, więc nie należało mi się żadne odszkodowanie. Tydzień żyłam w amoku, nie wierzyłam w rzeczywistość, nie mogłam uwierzyć, że w ciągu tak krótkiego czasu utraciłam wszystko, a moje życie odwróciło się o 180 stopni. Wtedy zaczęłam się czuć bardzo źle. Składałam to na kark traumatycznych wydarzeń i stresu. Bolało mnie całe ciało, jakbym się zderzyła z tramwajem, wymiotowałam i miałam zawroty głowy. Po dwu tygodniach nie dostałam miesiączki, więc było już dla mnie jasne, że najprawdopodobniej jestem w ciąży.

Mogłam, jako osoba, która była w bardzo specyficznej sytuacji, usunąć dziecko bez żalu. Jego ojciec był zwyczajnym dupkiem, niegodnym roli ojca. I pewnie w innej życiowej sytuacji, zrobiłabym to na pewno. Ale, ja.., ja, która straciłam rodzinę, które nie miałam już nic, potraktowałam ten mój stan, jako rekompensatę od boga. Płakałam myśląc, że los zabierając mi rodzinę, wynagradza mi teraz tę stratę, że urodzę dziecko, dzięki czemu nie zostanę sama.

Ta myśl, uratowała mi życie po tragedii z rodzicami. Poczułam się wyjątkowo, jako osoba, którą stwórca doświadcza, ale ciągle pozostawia jej nadzieją. I z tą nadzieją poszłam do lekarza, by rozpocząć nowy rozdział swego życia, kiedy przestaje być mną, jako mną, a  zostaję czyjąś mamą. Pierwsze badanie poszło standardowo. Potem zlecanie kolejnych badań i w końcu badania prenatalne. Usłyszałam, że moje dziecko ma wielonarządowy nowotwór, i że ma małe szanse na przeżycie, że albo poronię, alb urodzę martwe dziecko, albo ono umrze zaraz po urodzeniu...

Te słowa były wypowiedziane, jakby za szklanym murem. Nie były w stanie tak naprawdę dotrzeć do mojej świadomości. Miałam wybór, mogłam dokonać aborcji. Niestety trzymałam się życia mojego dziecka, jak tonący człowiek trzyma się gałęzi oczekując na wybawienie. O, jak wielką byłam egoistką. Nie wierzyłam, że po tym wszystkim, co mnie spotkało, bóg mnie ukarze takim ciosem poniżej pasa. Wmawiałam sobie przez  osiem miesięcy, że to pomyłka, że lekarze też się mylą, że dziecko się rusza, na obrazie USG jest całkiem normalne, więc mogę, mam prawo mieć nadzieję, że urodzi się zdrowe. Leżałam krzyżem na gołej ziemi, modliłam się żarliwie z wielką wiarą po raz pierwszy w życiu, by stwórca nie odbierał mi tej ostatniej nadziei.

Moje dziecko nie urodziło się jakimś potworem. Miało śliczną główkę pokrytą czarnymi włoskami, malutki nosek, piękne raczki i nóżki i wszystkie paluszki. Na fotografii, można by powiedzieć, piękne i zdrowe dziecko.

Pawełek, tak go nazwałam, żył 17 godzin i 4 minuty. W tym czasie dwa razy otworzył swoje ciemno niebieskie oczy. Wiem, że mnie nie widział, pewnie tylko czuł mój zapach. Nie krzyczał, tylko kwilił po cichu, bo tylko na to wystarczało mu sił. Ale wiem, że cierpiał, bo jego ciałko wiło się w bolesnym skurczu, który kazał mu napinać jego wątłe mięśnie...

Nikt mi nie pomógł, nikt mnie nie trzymał za rękę, nikt nie uronił ani jednej łzy stojąc obok. Byłam tylko ja, zamarły w rozpaczy świadek śmierci swojego dziecka. Kiedy odszedł, poczułam coś w rodzaju obrzydliwej ulgi. Ale ten stan trwał bardzo krótko. Potem przyszła rozpacz tak wielka, jakiej jeszcze w życiu nie doznałam. Rzucałam się na podłogę, obijałam się od ścian, by zwykły fizyczny ból przyćmiła ten wewnętrzny. Krzyczałam, aż zbiegły się będące w pobliżu pielęgniarki. Zadzwoniły do ordynatora, potem do dyrektora szpitala. Po jakimś czasie zjawili się obaj, dyskutując o mnie, jakby mnie tam nie było: -ona sobie nie poradzi, potrzebuje fachowej pomocy... Wzięłam to za dobrą monetę, byłam pewna, że przyjdzie psycholog, weźmie mnie w ramiona i mi powie, jak mam sobie z tym wszystkim poradzić. Jak mam żyć...

Dwie pielęgniarki wzięły mnie pod ramiona i zawlokły do kaplicy. Posadziły w ławce na wpół przytomną i kazały czekać. Patrzyłam na ołtarz, ale nie mogłam sobie przypomnieć, co to jest...

 Po półtorej godziny zjawił się rumiany i uśmiechnięty kapelan. Jakby jego uśmiech miał ugasić mój żal. Poderwałam się z ławki i mnie olśniło. To spotkanie w kaplicy to był zwykły podstęp.

Niech ksiądz odejdzie- powiedziałam cicho i łzy popłynęły mi z oczu kapiąc na podłogę.

- Nich ksiądz nic nie mówi.

Ale on nie chciał milczeć... 

-Drogie dziecko- odezwał się lodowato spokojnym głosem. -To boli, ale pogódź się z wolą boga. Ból minie, jeśli mu zaufasz. Możesz przecież jeszcze mieć dziecko.

I wtedy coś we mnie pękło. Wstałam, podniosłam głowę i wrzasnęłam- Niech ksiądz sobie idzie! Nie chcę tego słuchać! I niech się ksiądz przestanie uśmiechać, jakby tu przyszedł na wesele.

Wstał, jeszcze raz otworzył usta. Ale widząc mój wzrok zamknął je z powrotem. Chyba zrozumiał, że nic tu po nim, bo się odwrócił i zaczął się oddalać ku drzwiom. Zanim je przekroczył zatrzymał się i odwrócił jeszcze raz, jakby kalkulując, czy może jednak upolować mnie, jak zranioną owcę.

- Pomyśl, jakie życie miałby twój synek, Przecież nie masz męża... -powiedział

-Twój bóg jest mordercą, a matka boska zwykłą suką- krzyknęłam za nim w gniewie. Machnął ręką i uciekł w popłochu.

Rozpacz przygniotła mnie do ziemi. Upadłam na kolana, lecz nie po to, by się modlić. Po prostu nie miałam siły żyć.

Kiedy już wypłakałam wszystkie łzy, kiedy zrozumiałam, że sama sobie nie poradzę, postanowiłam pójść do samego dyrektora szpitala, by jeszcze raz poprosić o pomoc psychologa.

Dyrektor kazał mi usiąść, podał mi butelkę z wodą. Nie uśmiechał się dobrotliwie. Rozumiał.

-Pięć miesięcy temu moja córka urodziła martwe dziecko w tym szpitalu- powiedział. 

-Wiem, przez co przechodzisz. Ale nie mamy na etacie psychologa. Dotacje dostajemy tylko na etat dla księdza.

Od tamtej pory minęło jeszcze kilka miesięcy. Ja żyję, ale tak naprawdę jestem już martwa. Nigdy więcej nie będę miała dzieci. Nie, nie dlatego, że moje ciało jest niepełnosprawne. Po prostu wiem, że drugi raz tego nie przeżyję.

Niczego się już w życiu nie boję. Chodzę nocą ciemnymi zaułkami bez strachu. Wiem, że gdyby mnie ktoś napadł, wielokrotnie zgwałcił, pobił do nieprzytomnści, obciął wszystkie cztery kończyny, w oczy wbił szpikulce, obciął język i sutki, to byłoby nic, w porównaniu ze świadomością, że nie mogę cofnąć czasu do chwili, kiedy mogłam podjąć inną decyzję. Mogłam nie być dobra, mogłam być podłą suką, która się po prostu wyskrobała. Nic gorszego mnie już przecież nie spotka!

Bo nie ma na świecie gorszego bólu, niż te kilak sekund, lub kilka godzin, jak w moim przypadku, spędzonych przy łóżku umierającego, cierpiącego tortury dziecka. Kiedy jest już za późno, by mu skrócić cierpienia, by mu pomóc. Nie ma nic gorszego, niż bezsilność matki, niż świadomość, że z egoistycznych pobudek podjęło się taką, a nie inną decyzję. Nie potrafię sobie wybaczyć tej naiwnej wiary, że wszystko będzie dobrze, kiedy fakty przemawiały przeciwko mnie. I powiem WAM, że wolałabym się pomylić, i usunąć zdrowy płód, niż pozwolić memu dziecku na narodziny w takich męczarniach. Być może, kobieta dokonująca aborcji ma jakieś wyrzuty sumienia i jakąś traumę. Ale to nie jest porównywalne z tym, co ja teraz czuję.

Ja byłam tą kobietą, która miała wybór. I dokonała złego. A WAM dziewczyny, dziś ten wybór się odbiera. Ale zanim odpuścicie, zanim wyda Wam się wygodne, że to ktoś decyduje za WAS, przeczytajcie proszę tę historię.

Żyjemy w takim kraju, gdzie system wartości jest bardzo prymitywny. Białe dobro, czarne zło. Gdzie kobieta decydująca o aborcji jest morderczynią.

Jednocześnie z bólem serca, lecz litością w sercu żegnamy psa, którego zanosimy do uśpienia. Bo nie możemy patrzeć na to, jak cierpi. Psu możemy skrócić cierpienie, swemu dziecku nie. 

Moje dziecko prawdopodobnie cierpiało ból przez wiele miesięcy, odkąd jego organizm zdołał wytworzyć system nerwowy odczuwający ból. Ale tłumiłam tę myśl modlitwą. Te 17 godzin, i 4 minuty, to był tylko finał. Taki boski spektakl pełen drwin. Spektakl dla mnie, jedynego widza. 

Kobiecie nie wolno dokonać aborcji, ale wolno jej skazywać na tortury swoje dziecko...

Gdybyście przeżyły to, co ja, dostrzegły byście, że to zło nie jest do końca czarne, a dobro jest w dużej mierze fałszywe. Że sumienie jest po prostu oszustem, którego nie trzeba słuchać...


To nie jest prawdziwa historia. To wyrwane z kontekstu zdania powiedziane przez różne osoby, to cudze przeżycia, zlepione w jedną opowieść. Wydaje nam się, że to wszystko nie mogłoby spotkać jednej i tej samej osoby. A jednak możemy to sobie wyobrazić... I oby ten obraz dał nam do myślenia. Chciałabym, by to WAM podziałało na wyobraźnię, byście wyobrazili sobie najgorszy ból, jaki przeżyliście i pomnożyli go przez nieskończoność. Może chociaż jeden obrońca tak zwanego życie zrozumie, że to nie chodzi o heroizm, bo z heroizmu kobieta powinna być dumna. Heroizm to trudny poród, to poświęcenie się dziecku, rezygnacja z części swojego życia dla niego. Tak naprawdę, każda matka jest właścicielka heroicznych czynów, czasami także ojciec. Ale te kobiety, które wiedzą, że swoja decyzją zadają ból niewinnemu, nie zasługują na nazwanie ich decyzji heroizmem, Dla mnie to po po prostu brak wiedzy i odpowiedniego systemu wartości zakłóconego przez religijne nakazy.

Mam nadzieje, że prawo aborcyjne zostanie zmienione. Jeśli nie od razu całkowicie zliberalizowane, to przynajmniej dające kobietom jako taki wybór. To, jakiego wyboru dokonają, muszą rozważyć już we własnym sumieniu. Ja tylko chciałam dać im do myślenia.



3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Żadnego wpisu ???
    - Pomyśl, jakie życie miałby twój synek, Przecież nie masz męża... -powiedział
    - -Wiem, przez co przechodzisz. Ale nie mamy na etacie psychologa. Dotacje dostajemy tylko na etat dla księdza.
    - Dla mnie to po prostu brak wiedzy i odpowiedniego systemu wartości zakłóconego przez religijne nakazy.

    -Już pisałem, to nie ma nic wspólnego z żadną religią, to coś, jest jedynie narzędziem wampira !!!

    OdpowiedzUsuń

Pytacie, kim jestem? To ja, koń trojański! ( Tekst z dnia 25 kwietnia 2023 roku)

  Od dawna noszę się z zamiarem napisania pewnego listu. I miałby to być list skierowany do wszystkich normalnie myślących Polaków. Bo przez...