To jest blog polityczny. Bardzo się staram, by moje wpisy były jak najmniej osobiste. Ale przeczytałam artykuł o ludziach, którzy dokonują eutanazji na swoich zwierzętach, bo one przeszkadzają im po prostu na święta. Nie jestem zdziwiona. Widząc, jak człowiek, pan i władca Ziemi, traktuje z pogardą innych jej mieszkańców, jak siedząc w ciepłym domu cieszy się, że to nie on spędzi święta w lesie na granicy. Rozmawiając z różnymi celebrytami, którzy się maja za elitę, którzy na swoich portalach opisują swoja zdrową, vegańską dietę, swoje ćwiczenia jogi, a ich zaangażowanie w życie polega na krytykowaniu muzyka, który reklamuje MC Donalda, kiedy w kraju dokonuje się covidowe ludobójstwo, nic mnie już chyba nie potrafi zdziwić. Wszystko się jednak miesza. Nasza postawa w codziennym życiu, jej obraz nędzy i rozpaczy wpływa na politykę, a polityka wpływa na nas. I tak nasze uczucia umierają, coraz więcej jest wśród nas królowych śniegu o martwych, zlodowaciałych sercach. Czasami to im nawet zazdroszczę, że tak potrafią żyć...cytując klasykę, bez tej miłości. Mieć serca suche, jak orzeszek. Może tak łatwiej, może prościej i zdrowiej. Ale, co też jest cytatem, lepiej jest być 100 razy skrzywdzonym, niż choćby raz samemu skrzywdzić. Dlatego WAM dedykuję ten post. taki prezent kurwa na te WASZE święta. By WAM karp ością w gębie nie stawał, byście wypchnęli swoim zwyczajem wędrowca za drzwi, by WAM nadplanowego, tradycyjnego talerza nie pobrudził.
Nie bardzo lubię wylewać własnych żalów ani chwalić się swoją rozpaczą. Ale temat mnie po prostu powalił. Osoby, które są moimi znajomymi i obserwują mój profil wiedzą, że u mnie jest dom pełen zwierząt. Nie zawsze to są moje zwierzęta, ale po prostu mnie nie stać, by trzymać więcej, niż jednego psa i jednego kota. Mojego psa, Kazimierza znacie. Alergia, epilepsja, kłopoty ze stawami. Całą zimę właściwie musze go wynosić na podwórko, by się załatwił. O chodzeniu na spacery nie ma mowy. Nie narzekam. Było mi oszczędzone opiekowanie się niepełnosprawnym człowiekiem rodziny ludzkiej, w mojej rodzinie póki co wszyscy zdrowi. Ale za to los mi wyrównał chorym psem. Z kotem było zupełnie inaczej. Zwykły dachowiec, twardziel ale szlachcic, z charakterem. Byle czego do busi nie brał. Krewetki i wołowina pierwszego gatunku smakowały mu najbardziej. Prezent od córki na urodziny. Piękny, biało- rudy chłopak z charakterem, najlepszy przyjaciel. Zimą grzejnik, zawsze w pobliżu, na kolanach. Nie jedną łzę przyjął płynącą z moich oczu w jego futro. Nie było z nim kłopotów zdrowotnych. Po przeprowadzce z bloku do domu z ogrodem musiał zostać wykastrowany, ponieważ tak bardzo zachwycił się światem, którego wcześniej nie znał, że szukaliśmy go w dzielnicy kilka razy w tygodniu. Raz miał czyszczoną ranę na głowie po bitce z jakimś innym kotem. Środki do czyszczenia uszu, krople przeciwko opuchliźnie języka po ugryzieniu przez gąsiennicę. Poza tym żadnych problemów, okaz zdrowia. Dwa lata temu zauważyłam ranę na nosie, która nie chciała się zagoić. Weterynarz wysłał mnie do onkologa. Okazało się, że nowotwór. Amputowaliśmy część nosa. Dwa tygodnie po operacji to był koszmar. Spuchnięty nos utrudniał jedzenie, a nawet oddychanie. Ale trzeba było przeczekać. Siedziałam z nim i płakałam widząc, jak się męczy. Ale kiedy odpadł strup i można go już było uwolnić, wszystko zaczęło wracać do normy. Po pół roku dostał wznowę na tylnej łapie. Zauważyłam, że tam gdzie siedzi pojawiła się krew. Amputowaliśmy palec w tylnej łapie. Znowu dwa tygodnie gojenia ran. Tym razem łatwiej, bo to tylko łapa. Wiosną tego roku wznowa na nosie. Lekarz orzekł, że w zasadzie nie ma już czego amputować. Podawaliśmy sterydy i antybiotyk, by nie dopuścić do infekcji, ale było wiadomo, że lepiej nie będzie. Stan bardzo się pogorszył 9 października. Wystąpiły jakby symptomy przeziębienia, gorączka, brak apetytu. Byłam pewna, że zaraz zdechnie. Ale mój Filip-kot twardziel, po trzech dniach przyszedł do kuchni z wielką awanturą o jedzenie. Pojadł, pobiegł na pole, nie było go przez dwa dni.
To był piątek. Rano pojawił się na śniadanie. Trochę zjadł i swoim sposobem szwendał się gdzieś po ogrodzie. Kiedy przyszedł wieczór pojawił się na kolację. Jak zwykle pokroiłam mu w kostkę dwie krewetki. Ale on już nie mógł jeść. Rana między nosem a buzia była tak wielka, że nie mógł złapać nawet kęsa. Kiedy zobaczyłam, jak próbuje swoje ulubione krewetki wkładać łapą do buzi i jak one mu wypadają, cos we mnie pękło. Powiedziałam dość. Dalsze przedłużanie jego męki nie było niczym innym, jak egoizmem człowieka, który nie chce stracić przyjaciela. Było już późno. Z weterynarzem umówiłam się na sobotę. I to chyba była najgorsza, jak do tej pory, noc w moim życiu. Jeśli ktoś umiera naturalnie, człowiek czy zwierzak ( nie było to moje pierwsze zwierzę), mamy nadzieję do ostatniej chwili, do ostatniego oddechu wierzymy w cud. Kiedy podejmujemy decyzje o eutanazji, wtedy już nie ma nadziei, pozostaje tylko czarna dziura. I to poczucie winy... 16 października około południa wiozłam go do weterynarza, a on cały czas darł się, bo wyjątkowo nie lubił tych wizyt. Jechałam, ale nie wiem, jak dojechałam, bo nie byłam w stanie zahamować łez. Powtarzałam cały czas: Przepraszam cię kotku, że nie mogę cię uratować.
Sam akt jest bardzo krótki. Środki usypiające, by kot nie był świadomy i nie cierpiał, potem właściwy zastrzyk. Umarł cicho na moich rękach. Człowiek w takich chwilach doznaje uczuć, o istnieniu których nie miał zielonego pojęcia. Tak, jakby ktoś mu zmieszał koktajl ogłupiający z połączenia rozpaczy i ulgi. Wiecie, ja nie obchodzę świąt miedzy innymi właśnie dlatego. Bo całe życie jestem świadkiem podłości ludzi. Bo pamiętam myśliwych, którym się podstawiano niegrzeczne psy do odstrzału, bo widziałam, jak nowo narodzone szczeniaki wrzucano do stawu, bo były by kolejnymi, niepotrzebnymi gębami do wykarmienia. Nie wiem, kim jesteśmy, skoro nasze zatwardziałe sumienia są głuche i ślepe na rzeź niewiniątek.
Wiem, że nie ma ani kociego ani psiego nieba, a mój kot po prostu umarł. Ja go zabiłam i chociaż jako osoba świadoma wiem, że był to akt miłosierdzia, nie wiem, czy kiedykolwiek sobie to wybaczę. Ale wiem, że nie chce mieć nic wspólnego z ludźmi, którzy zabijają zwierzęta, bo im się znudzą, przeszkadzają im w wakacjach, albo w innych życiowych planach. W tym ostatnim tygodniu życia mojego Filipka, na murze otaczającym ogród siadał obcy kot. Dziwny, na pewno nie dziki, długowłosy, niebieskooki syjamski kocur. Może to była kocia śmierć, sygnał, bym się pogodziła ze stratą. Może go przyszedł wołać do krainy cienia. Prawdę jest, że nigdy potem już go nie widziałam.
Z wypiekami na twarzy czytam Twoje posty, proszę pisz więcej. Twoja ocena rzeczywistości jest zbieżna z moją. Posiadasz lekkie pióro, czekam na więcej, Lubię Cię.
OdpowiedzUsuńDziękuję
Usuń